Baby

W Rzepiskach baby dzieliły się na obrotne i na dziadule. Żeby być dziadulą wystarczyło być obcą. Z innej wsi. Z innymi nawykami. Robić coś inaczej lub wolniej. Na uznanie zasługiwał pośpiech. Przy jedzeniu, przy pracy, w miłości, w seksie, przy porodzie, w połogu. Bo „jak kto robi tak i jy”, bo zaleje albo zakurzy, albo sąsiedzi wyśmieją. Śmiech sąsiadów był groźniejszy niż wszystkie żywioły.

Baby miały być obrotne. Miały się spieszyć, wcześnie wstawać, nanosić wody, wydoić krowy, zamieść dom, oporządzić gospodarstwo, ugotować ziemniaki, zrobić moskole, utkać sukno, uszyć spodnie dla dzieci. Gdy nie były dość szybkie, słyszały od teściowych, że pozdychają, jeśli się nie zaczną spieszyć. Gdy chciały utulić dziecko, słyszały, że ani wysrać się nie zdążą, jeśli będzie przy dzieciach na każde zawołanie. Baby nie miały swoich potrzeb, ich potrzebą była praca. Nie mogły stawiać granic. Na zdjęciach szkolnych z połowy XX wieku wszystkie dziewczynki mają ręce schowane za plecami. Taka postawa nie uczyła obrony, raczej odsłaniała miękkie części ciała i od dziecka wpajała dziewczynkom przekonanie o ich bezbronności. O granicach dziecka też nikt nie słyszał, więc od urodzenia były przekraczane. Głównymi metodami wychowawczymi była szorstkość matki i ciężka ręka ojca. W Rzepiskach ważniejsze było wykarmić niż przytulić.

Matczyną miłość zagłuszał pośpiech, praca, ból, krew, porody i kobieca samotność. Chłopów nie interesowały babskie sprawy. Co to byłby za chłop, który by się babskimi sprawami zajmował. A baby były dla siebie złe. Jakie miały być, skoro nikt ich nie uczył dbania o siebie i o swoje potrzeby. Żeby być szczęśliwym trzeba umieć zadbać o siebie i o swoje granice oraz mieć partnera, który potrafi je respektować. W Rzepiskach główną granicą dla kobiet była granica wytrzymałości. Ciągły pośpiech i walka o przeżycie zabijały respekt i szacunek. Nieszczęśliwe matki wychowywały nieszczęśliwe córki, agresywni ojcowie agresywnych synów. Gdy córka została w domu mogła liczyć na pomoc matki, ale mało kto chciał iść za przystaca. Chyba, że była jedynicą i miała dużo pola. Wtedy zięć stawał się celem rodzinnej złości.

fot. z archiwum Marii Wnęk


Marna była jedynicą, ale się zakochała i poszła z domu do męża. Był wysoki, potrafił grać, tańczyć, śpiewać. Do dziś ma piękne zdjęcia ślubne, kwiaty, pióra drużbowie. Po honorowym weselu okazało się, że mają do dyspozycji łóżko w kuchni, w której oprócz nich spali jego rodzice i stryj – stary kawaler. Mieli na siebie ochotę, ale nie było warunków, dopiero gdy on zbudował małą trotówkę, z klepiskiem na podłodze. Było biednie, ale byli szczęśliwi, doóki nie zaczęli się kłócić.


Życie w ciągłym lęku, stresie, strachu i pośpiechu generowało złość, bo złość była zawsze. Plotki, przekleństwa, wyzwiska, agresja nikogo nie raziły. Może tylko dziadule, które ssały inne mleko w innej wsi lub pobożne babki, które nie rozstawały się z różańcem w oczekiwaniu na śmierć. Do życia na granicy wytrzymałości ludzie byli hartowani od urodzenia. Dziecko mogło płakać, nie miało innej roboty. Starsze miały pilnować, żeby młodsze nie przeszkadzały. Bo jak nie, każdy wiedział. Na tłumaczenie nie było czasu, bo „porządek musi być”. Wychowanym dzieckiem było wystraszone dziecko. Każdy mógł mu przyłożyć, gdy uderzyło w okno kamieniem, odpowiedziało nie tak jak trzeba, nie dość szybko zrozumiało, nie pochwaliło Boga.

W efekcie każde dziecko wypracowywało w sobie taką dawkę złości, że w dorosłości stawało się na nią odporne, ani jej nie zauważało, ani nie wyczuwało. Złość była jak pancerz ochronny, wytyczała kierunki działania, gwarantowała przetrwanie i hartowała. Złość chłopów na baby i bab na chłopów, teściów na niewiasty i niewiast na teściów. Niczym pajęczyna, tkana po równo przez mężczyzn i kobiety, zasnuwała wszystkie kąty chałup, przyklejała się do pierzyn, przewożonych w posagu. Jednym dawała całą władzę, inne pozbawiała wszystkiego. Zwłaszcza synowe, czyli niewiasty miały rodzić i pracować, pracować i rodzić.

Gdy Agnieszka zachorowała na raka piersi, teściowie wypędzili ją z domu, bo okłamali, bo dali chorą, bo rana śmierdziała, bo po co taka dziadula, w honorowej rodzinie? Młoda i chora, takiej nikt nie potrzebował. Chorować mogli starzy, którzy zasłużyli sobie ciężką pracą na leżenie. Ale chora niewiasta u teściów, takiego wstydu nie mogli znieść. W domu też nie była potrzebna, tam gospodarzył już ktoś inny. Gdy Agnieszka zmarła wszystkim ulżyło. Tylko dzieci płakały. Najmłodszy Władek, dopiero wtedy mógł się do niej spokojnie przytulić. Mama już się nie spieszyła, długo go szukali, zanim go znaleźli pod pachą zmarłej. Do końca życia zapamiętał, jak wtedy przytulał się do matki.
Gdy w innej rodzinie pochowano dziadulę tuż po porodzie, wieczorami w domu kołyska z noworodkiem sama się kołysała. Mówiono, że to matka wraca, żeby uśpić najmłodsze dziecko. Ale z duchem nikt nie chciał mieszkać. Domownicy krzyczeli, żeby wróciła tam, skąd przyszła, na zawsze, więc odeszła.

Złość nie opuszczała ani tych, które nie wyszły za mąż i zostały starymi ciotkami, popychane z kąta w kąt, wyśmiewane. Do pilnowania nie swoich dzieci i do pracy. Dziadule. Co rano zakładały zamarznięte gumowce, żeby oporządzić dobytek. Na wszystko musiały sobie zasłużyć, na jedzenie i na ciepły kąt. Na garnuszku brata i bratowej zawsze przeszkadzały. Gorzej miały tylko przespanice. Prababka Ulianka była córką przespanice, w rodzinie pozostała wiedza, że zrobił ją sługa z Białki. Zrobił, bo bez ślubu a może nikt jej nie powiedział i dowiedziała się dopiero, gdy przyniosła hańbę rodzinie. Albo to była niespełniona miłość, bo nazwała córkę Ulianka, czyli Julia. Ale skąd by znała Szekspira? Raczej była niepiśmienna.

foto z archiwum Krystyny Jurgowian

Perspektywa pozostania nikomu niepotrzebną ciotką lub przespanicą była straszna. Lepiej było być przeklinaną, wyzywaną, ale wydaną. Rodzina robiła wszystko, żeby kogoś namówić. Żeby córki się wydały. A potem wszystkie miały tak samo. Marna II pochowała kilkoro dzieci. Gdy już była stara zastanawiała się, czy w małżeństwie nie było by lepiej bez seksu, bo te porody są takie straszne i to grzebanie zmarłych dzieci. Sąsiedzi oskarżali ją, że sama była winna ich śmierci, że skakała ze stodoły, żeby poronić. Bogobojna sąsiadka, zaklinała się, że gdy szła drogą słyszała płacz niemowlęcia a gdy weszła do ich domu, już nie żyło. Jaka była prawda? Kogo to obchodziło. Wszyscy wierzyli sąsiadce. A ona? Jej ból, strach, emocje, psychika? Jaka psychika? Jakie emocje? W Rzepiskach nie było czasu ani na psychikę, ani na emocje. Może gdyby sama nie była sierotą potrafiłaby lepiej zadbać o siebie i o własne ciąże, może matka przekazała by jej potrzebną wiedzę. Lecz ona pochowała matkę gdy była małą dziewczynką a macocha miała swoje dzieci. Tylko powtarzano, że miałaby się dobrze wyspowiadać. A oni? Oni nie mieli z czego. Że plotkowali, obmawiali, oskarżali? A on? Jeździł do Miasta po białą trumienkę i chował dzieci, tak jak inni, bo wszystkim umierały. Był pracowity, wychowany na chłopa, nie na dziadę. W pośpiechu, krzykiem, biciem. Co mógł dać swojej babie? To, co sam dostał. Jeden przeklinał, drugi wyzywał, trzeci bił. Wyzwiska? Jakie wyzwiska? Wszyscy ich używali. Były jak kod genetyczny. Nie do przezwyciężenia.

Nie każda była bita, bitych nawet żałowano, ale nikt im nie pomagał. Bo, choć wszyscy o wszystkim wiedzieli, bardziej niż dziesięciu przykazań, przestrzegano jedenastego: „Nie miysoj sie”. Czasami brat bitej przychodził, żeby porozmawiać ze szwagrem, ale słyszał: „nie miysoj sie” od gwałtownika nieraz i oberwał. Sąsiedzi byli chętni do pomocy, gdy krowa się cieliła, gdy koń chorował, gdy ktoś zmarł, ale gdy chłop bił babę, nikt nie reagował.
Marnę III mąż chwytał za włosy i uderzał jej głową o ścianę. Aż ogłuchła. Całe życie była z nim, znosiła upokorzenia, samiutka samiuteńka. We wszystkim mu pomagała, cicha i szybka jak myszka. Szybko mówiła, szybko się poruszała, szybko jej oczy biegały, nigdy się nie skarżyła. Niczym sarna wiecznie spłoszona, ciągle odwracała głowę na wszystkie strony jakby sprawdzająć, z której strony nadejdzie cios. Dopielęgnowała go do śmierci, pochowała, wytrzymała i przeżyła o trzydzieści lat. Gdzie miała pójść. Rodzice mówili, że skoro się wydała, to ma siedzieć z chłopem. Nawet gdyby miała gdzie pójść, bała się, że przyjdzie w nocy, spali, zabije. Wiedziała, że on niczego się nie bał, że podczas wojny przemycał Żydów przez granicę. Za to ona bała się, wszystkiego. Całe życie się bała. Najpierw ojca, potem męża. Nikt jej nie powiedział, że on też się bał i odreagowywał na niej, ale w czym by jej to pomogło.
Jyndrek, syn Marny IV, do dziś pamięta, jak matka dostała biczem od ojca za to, że powiedziała kilka lat po wojnie, że ludzie mówią, że Spisz jeszcze wróci do Słowacji.


Gdy Marna V odeszła od chłopa. Dla wszystkich stała się kurwą. Bo zostawiła dobrego chłopa, który miał fach w ręku. A że pił? No to co. A że uratowała siebie i dzieci? Głupia kurwa. W Rzepiskach największą cnotą było wytrzymać. Przetrzymać wyzwiska, bicie, strach. W odrętwieniu trwać i nie wynosić z domu, bo „nie wolno srać do swojego gniozda”.


Maryna VI urodziła siódme dziecko Pod Zadnim Wiyrym. Rano wstała jak zwykle o piątej, żeby ugotować ziemniaki, zrobić moskole na cały dzień, przygotować sześcioro dzieci. Z wielkim brzuchem usiadła na zeleźnioku, który niemiłosiernie trząsł. Dojechali na najdalsze pole. Grabili owies, brzuch bolał, dzieci biegały. Trzeba było zdążyć do wieczora. Gdy to na nią przyszło, weszła do lasu, żeby dzieci nie widziały. Kucnęła, wiedziała, co ma robić. bo to siódmy poród. Kuba jej pomógł, był przy każdym porodzie. Nożem obciął pępowinę, poczekał na łożysko. Ułożył ją pod drzewem, żeby odpoczęła. Może dlatego noworodek pokochał las. Niemowlę zawinęli w koszulę, kawałkiem innego ubrania zatamowali ranę. Nie było czasu na wielogodzinne przeżywanie porodu i połogu. Trzeba było rodzić w trakcie. Poród nie mógł przerwać pracy, bo praca dawała szansę na przeżycie. A poród nie zawsze. Niemowlę nie mogło wymusić swoim przyjściem szybszego powrotu do domu. Z tak dalekiego zagona. Kto by tam szedł następnego dnia.

Wieczorem Kuba położył Marnę z noworodkiem na wozie, obok gromadki dzieci. Zeleźniok trząsł się i podskakiwał. Dla dzieci to była frajda. Dla matki ryzyko krwotoku, ale gdyby szła 3 km na piechotę jeszcze szybciej by się wykrwawiła. W domu położyła się pod pierzynę. Sąsiedzi przynieśli buteleczkę alkoholu, żeby piła, żeby jej się krew przeczyściła. Gdy wypiła mocno zasnęła. Niejedna zmarła leżąc z zapaloną raną pod pierzyną. Gdzie się miała podmyć, w tej miednicy, w której wszyscy rano myli twarze? Teściowa wiadra nie chciała pożyczyć. Marna przeżyła bo nie leżała, bo musiała wstać do dzieci. Za dwa tygodnie znowu pojechali na zeleźnioku Pod Zadni Wiyr kopać ziemniaki, motykami. Gdy dwutygodniowy Franek był siny z zimna, przykładała, go do piersi, żeby possał i się ogrzał. Potem kopała dalej. Na świecie była wielka wojna. Wiedziała o niej, bo jej braci zabrali. Ona walczyła na swoim polu. Urodziła dziesięcioro dzieci. Siedem i pół roku była z nimi w ciąży z mężem, którego jej namówili, choć kochała innego i tamten też ją kochał. Gdy wyszła za Kubę, podpuszczał sąsiada, żeby im utrudniał życie. I utrudniał, przez wiele lat trwały sądy o miedzę. Kuba uważał się za Słowaka, ojciec tamtego walczył o polskość Spisza, stworzyli sobie własną granicę – na miedzy. Jak mogła kochać swoje dzieci.

Do rodzących przychodziła matka Sobka Wojtycki. Franek pamięta jak przyszła do jego matki, gdy się rodziła młodsza siostra. Matka rodziła w kuchni na łóżku, starsze dzieci ułożyli do snu w wielkiej izbie. Miały spać, lecz nie spały, tylko nasłuchiwały odgłosów z kuchni, poleceń akuszerki i ojca, który po cichu mówił, powoli, powoli, dobrze, dobrze, bały się o matkę, dopóki nie usłyszały, że płacze dziewczynka. Jeśli kobieta źle czuła Wojtyckula przychodziła jeszcze w kolejne dni, oglądała ranę, patrzyła, kiwała głową, odmawiała zdrowaśki. Gdy Franek dorósł przywoził zimą starą Drązkule z Łapsz do sąsiadki, w sankach, spieszył się przez zaspy w zawiei, żeby zdążyć, żeby kolejne dziecko nie umarło.

Marna VII wracała w deszczu z kobietami z odpustu. Parasolek nie miały, tylko zarzuciły na głowy wełniane odziywacki. Przemoczone zrobiły się ciężkie. Gdy przestało padać wzięła kilka mokrych chust od staruszek, żeby im ulżyć. Jej też było ciężko, ale była młoda, silna. W domu poczuła ból w brzuchu. Wyszło z niej coś wielkości dłoni. Zagrzebała to w ogródku pod oknem. Nikomu nic nie powiedziała. W nocy przyśniła jej się Matka Boska, która kazała jej to zanieść na cmentarz. Zawinęła w chusteczkę i zakopała na grobie babci. Dopiero przed śmiercią zaczęła o tym opowiadać. Wiele razy. Bała się, jak będzie sądzona.

foto z archiwum Anety Jurgowian

Mała Hanusia powiedziała w szkole, że tato rano obiera ziemniaki, cała wieś się z niego śmiała, że robi babską robotę. A on tylko kochał swoją żonę i chciał jej pomóc, bo mieli dużo dzieci. Wszystkie by tak chciały, ale nie miały, więc go wyśmiewały, co to za dziad, że da babie sobą rządzić.

Gdy Kuba zapytał Jasia z Doliny, po co żeni się na starość, Jaś odpowiedział: „Kuba mnie nie chodzi o figle, ale jak mos babę, to mos z kim przeradzić, a bez niej toś som, jak mysie gówno w kącie„.
Życie kobiet na pograniczu polsko-słowackim nie było łatwe. Zdarzały się sytuacja, że baba rządziła chłopem, że małżonkowie się szanowali, że kobieta i jej trud były doceniane. Moim celem było upamiętnienie tych, które miały ciężko i zwrócenie uwagi na babski los. Będąc dzieckiem nieraz słyszałam kobiece opowieści, trudne i bolesne i chcę, żeby pozostał po nich ślad w postaci tekstu, bo w społeczności na pewno pozostał podświadomy, czy nieuświadamiany ślad psychologiczny, ale to zupełnie inna historia.

Irena Bilińska

Tekst „Baby” powstał z potrzeby przedstawienia przemilczanej historii kobiet z pogranicza polsko-słowackiego, w których życie wpisały się zmiany granic, państwowości, systemów politycznych. Przedstawione historie dotyczą kobiet z mojej rodziny, z sąsiedztwa, które opowiadane były ukradkiem w kręgach kobiecych. W ogólnym odbiorze traktowane były jako mało istotne, niehistoryczne, nieważne. Chciałam je przywołać, żeby zwrócić uwagę na relacje panujące w społeczności Spisza w kontekście ostatnich co najmniej siedemdziesięciu lat, żeby pokazać, że wynikały nie tylko z charakterów konkretnych osób, lecz były również odzwierciedleniem szerszych relacji społecznych i związanych z nimi wydarzeń historycznych – Irena Bilińska

Redakcja portalu mojepieniny.pl składa podziękowania Pani Irenie Bilińskiej za udostępnienie tekstu do publikacji.

Tekst po raz pierwszy ukazał się na portalu moojepieniny.pl w marcu 2023

Shares